Dent du Géant w Taterniku
To była jedna z Tych gór, o których myślałem od kiedy w mojej głowie pojawiła się idea wspinania. Matterhorn, Ama Dablam, Cerro Torre, … z nich najbliżej był właśnie Ząb Giganta mający zaledwie 4013 m n.p.m.
W 1999 roku pojechaliśmy kilkuosobową ekipą do Chamonix z zamiarem zrobienia przejścia i materiału o Grandes Jorasses (4208 m n.p.m.) – legendarnej górze i ścianie. Duet Tomaszewski/Michałek planował zakosić nową drogę i łoić przez kilka dni wielkościanowo, ja ze Skrzypkiem miałem robić „łatwą” drogę obok i wtrawersowywać dla zdjęć od czasu do czasu. Do Chamonix przyjechałem w łączony sposób – autobusem do Genewy, dalej koleją do Chamonix. Wór był wielki, miałem chyba ze 2 wielkie plecaki i torbę fotograficzną. Nie miałem wtedy samochodu, nie miałem kasy na normalny pobyt, więc wybawieniem stał się kameralny, rodzinny kemping w Bossons, obok Szamoniowa. Poza wspomnianymi zjawiła się kilkuosobowa ekipa, której trzon stanowił m.in. Jacek Mierzejewski, przyjaciel, który zginął w lawinie dwa lata później podczas skiturowego podejścia w karkonoskim Kotle Łomniczki, w przeddzień Sylwestra 2001…
Pogoda nie rozpieszczała, delikatnie mówiąc. Po pierwszych kilku tygodniach ambitna ekipa dwóch Marcinów (Tomaszewski/Michałek) wraz z dziewczynami wycofała się w ciepłe skałki. Na kemp dołączył Patryk Białokozowicz, młody wspinacz z Warszawy, który świeżo po kursie taternickim pojechał na miesiąc pod wielki masyw Monte Rosa i też przez miesiąc czekał na pogodę. Był tak wyposzczony wspinania, tak napalony, że było dla mnie jasne, że nie wolno zmarnować tej energii! Pamiętam, że wtedy z powodu życiowych zakrętów miałem bardzo sprecyzowane cele – i góry, wspinanie oraz fotografia były świętą trójcą, na której koncentrowałem 100% mojej uwagi. Nie przeszkadzało mi, że z przywiezionego z Polski boczku, który trzymałem pod daszkiem sanitariatów, trzeba było wyciągać larwy much, żeby przyrządzić jajecznicę, bo po paru tygodniach zalęgły się robale. Nie przeszkadzało zimno, deszcz, wielki i ciężki wór. Zapas filmów w torbie fotograficznej dodawał otuchy, cel był jasny. Z Patrykiem szybko znaleźliśmy wspólny język. Ponieważ nie było dobrej pogody na wyjście w góry – w zasadzie cały czas lało z drobnymi przerwami, w celach treningowych wspinaliśmy się po dachach sanitariatów, od spodu ma się rozumieć.
W końcu prognoza zapowiadała lekkie przejaśnienie za kilka dni. Wsiedliśmy w kolejkę, udało się załapać nie tylko na górę kolejką na Aiguille du Midi, ale też przetrawersować nad Vallee Blanche do Pointe Helbronner. Ponieważ już wtedy pracowałem jako dziennikarz magazynu GÓRY, miałem pewien pakiet biletów na koleje linowe od „promocji regionu”.
Pogoda, już podczas dojazdu zeszmaciła się kompletnie. Groził nam wielodniowy kibel, więc z powodu wyposażenia (braków) postanowiliśmy znaleźć lepsze miejsce na spanie od ciasnego namiotu, którego nie można było rozstawić (zgodnie z obowiązującymi zasadami) na kilka dni. Wpakowaliśmy się więc do hangaru obok nieużywanych latem ratraków. Zapomniałem o dość ważnym fakcie – minimalizując bagaż, zabrałem zamiast śpiwora – teleobiektyw. Efekt był taki, że noce spędzaliśmy dygocząc z zimna pod jednym śpiworem. Nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się po blisko tygodniu, w ostatni możliwy dzień, bo żarcie, paliwo i czas już`się kończyły, poza tym nadchodziło pogorszenie się pogody – pogoda na chwilę się poprawiła. Wiatr osłabł na tyle, że dało się coś widzieć i iść niewywracając się co 5 metrów… Rano było kiepsko, ale chmury rozeszły się ok. 8 rano – i ruszyliśmy.
Korzystając z notatek zrobionych wcześniej w Domu Przewodników postanowiliśmy spróbować czegoś nowego. Po dojściu do Grani Rochefort wiatr był tak silny, że łapiąc się krawędzi skały na grani zachodniej łopotaliśmy jak chorągiewka… Postanowiliśmy odbić na prawo od drogi klasycznej i pójść przez środek Płyt Burgenera z własną asekuracją. Zrobiliśmy nieudokumentowaną (zawsze byłem anarchistą) diretissimę. Pamiętam za to tę wspinaczkę, jako jedno z najpiękniejszych przeżyć. Drobne krawądki, pionowa skała i tylko co jakiś czas nasza droga dotykała drogi klasycznej, dzięki czemu na elementach stałych ze dwa razy udało się założyć pewniejszy przelot, bo mieliśmy ze sobą ze jedynie 4 kości i parę haków.
Szczyt osiągnęliśmy wczesnym popołudniem i niestety sto metrów niżej (wcześniej) pogoda zaczęła się szybko psuć. Zdjęcie z Maryjką potarganą piorunami (spawana na głowie) – i zabraliśmy dupy w troki. W dół zjeżdżaliśmy już w chmurach i dość silnym wietrze. Lina kilka razy się zaklinowała, ale do podstawy ściany dojechaliśmy bezpiecznie, choć po zmroku. Po drodze zatrzymaliśmy się raz, korzystając z zostawionych w depozycie materacyków i czegoś ciepłego. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba tam, po drodze kimnęliśmy chwilę. Rano, po powrocie do hangaru zebraliśmy graty i chwilę później siedzieliśmy w ostatniej puszczonej kolejce (Helbronner) na Midi, a potem w dół…
Po tylu latach … Takie szczegóły i taka pasja pisania o tym wydarzeniu. To musi być pasja – część życiowego DNA. Miło się takie wspomnienia czyta:)
W 1999 roku pojechaliśmy kilkuosobową ekipą do Chamonix z zamiarem powspinania się… Tak zaczyna się moja opowieść. Od kilku tygodni siedzieliśmy na lodowcu Enverse. Wspinanie, spanie, deszcz, suszenie, wspinanie, herbata i inne „górskie” rytuały. Pewnego dnia do naszego obozu przyszli „nowi”. Była wśród nich taki jeden, wysoki, który ciągle chodził z aparatem i gadał jak najęty. Tak poznałem Marka Arcimowicza! I jak patrze na te znajome twarze, na pierwszym zdjęciu (Bracia Mierzejewscy ;-) to mi się łezka w oku kręci. Jak patrzę na zdjęcia „Giganta” i skąpanego w porannym świetle „De-Glasa” to przypominają mi się moje foty, które wtedy zrobiłem. Po kilku latach, gdy oglądaliśmy swoje zdjęcia okazało się że mamy prawie identyczne klatki… zrobiliśmy je nie wiedząc o swoim istnieniu i będąc od siebie oddaleni o kilka kilometrów! O kurcze to już 12 lat! No nic, robię sobie przerwę i jadę do Ciebie na kawę, Przyjacielu!
Ciekawie się czyta takie wspomnienia, pisz częściej :)