Terabajty…
Każdego z nas, prędzej czy później dopada problem składownia danych. Jest on chyba jednym z największych technicznych wyzwań cyfryzacji fotografii. Wcześniej praca na skanach nie była aż tak uciążliwa. Do 2002 roku nie miałem dobrego skanera, wcześniej skanowałem okazjonalnie tylko nieliczne, najważniejsze diapozytywy. Wtedy spokojnie wystarczało nagrywać CD-romy i trzymać część danych na HDD. Później, zakładając, że skanowałem 50 – 100 slajdów miesięcznie – w dalszym ciągu problem nie doskwierał. Rocznie trzeba było wygospodarować kilka do kilkunastu gigabajtów. Dało się spokojnie archiwizować dane na DVD. Po przejściu na kamere cyfrową w 2005 problem w zasadzie cały czas tylko narasta. Już wydaje mi się, że pokonałem gada, a z boku wyrastają kolejne 3 głowy…
Wbrew pozorom problem jest dość złożony.
Może wymienię w punktach jego naważniejsze aspekty:
1. składowanie i backup danych na dłuższych sesjach, tam gdzie przestają wystarczać zabrane karty flash (jednak nie tylko wtedy, ale o tym później);
2. składowanie i backup danych w pracowni – zarówno plików RAW/skanów jak i wersji po obróbce;
3. transfer danych;
4. kopie bezpieczeństwa;
5. katalogowanie, metody opisów;
Ad. 1. Nawet w czasach, kiedy ceny kart flash osiągnęły sensowne poziomy nadal zawsze może nam zabraknąć pojemności. Na dłuższych wyjazdach przy zastosowaniu obecnie najczęściej przeze mnie używanej kamery – A900 pliki RAW w wersji skompresowanej to ok. 24-25MB/szt. To oznacza, że z dwutygodniowego wypadu bez specjalnego wysiłku przywożę grubo ponad 100 GB czystych RAW, średnia wychodzi na poziomie 55-70 GB/tydzień.
Zakładając, że można już sobie pozwolić na zabranie 10×16 GB CF – można „bezstresowo” fotografować przez ok. dwa tygodnie bez potrzeby zrzutów. W większości przypadków to wystarczy. Jednak dalekie, wymagające wyprawy wymagają albo większej ilości kart, albo urządzenia backup’ującego. Warto zauważyć tu główne znaczenie słowa BACKUP – nie chodzi mi o zrzut pamięci, ale właśnie o backup, czyli kopię zapasową. Dlaczego? Ano w przypadku utracenia ewentualnej – jedynej kopii na kartach CF – jesteśmy z ręką w nocniku. Co prawda nie zdarzyło mi się stracić nawet jednego pliku z powodu awarii karty flash (może dlatego, że z premedytacją używam SANDISK Ultra i Extreme III od „zawsze”). Kusić losu nie zamierzam. Poza tym, nawet jeśli mamy kart flashowych pod dostatkiem uważam za NIEZBĘDNE zabezpieczanie danych w postaci kopii. Wiem jakie sprzeciwy zaraz usłyszę. Tak, kiedyś „wystarczała” jedyna kopia na filmie, nikt nie backupował slajdów na wyjeździe. To, że się tak robiło wcale nie zaczy, że to było dobre i bezpieczne! Przede wszystkim wydaje mi się, że filmy nie stanowiły łakomego kąska dla złodziei – jakim niewątpliwie jest obecnie wszelka elektronika i sprzęt foto.
Za optymalne uważam:
– jedna kopia na CF (albo innym w miarę trwałym nośniku);
– co najmniej jedna kopia na zewn. HDD;
– podgląd, czy wszystko jest ok. przy pomocy komputera;
Niestety – komputer, zwłaszcza w miarę wydajny to wciąż spore obciążenie. I finansowe (RYZYKO utraty, zniszczenia w podróży), i wagowe, i psychologiczne – tak, uważam, że każda pierdoła wymagająca dodatkowej uwagi wpodróży, od lotniska począwszy po depozyty hotelowe – odsuwa naszą uwagę od fotografii!
Niedawno złapałem się na pewnym błędzie w podejściu. Pomyślałem – szkoda, że nikt nie raczył się zająć dystrybucją HYPERDRIVE w Polsce po poprzedniej PHOTOKINIE (2006, tam widziałem te sprytne urządzenia po raz pierwszy i byłem zachwycony!). Pomyślałem sobie, że jest na nie już za późno – z powodu tak tanich kart CF. No i zabrałem się za systematyzowanie całego procesu składowania danych i … przypomniałem sobie o problemie backupu.
Teraz nie wyobrażam sobie jak zrealizować kilkutygodniowy wypad bez tego urządzenia, które po prostu załatwia sprawę. Mam dysk, czytnik, wyświetlacz do podglądu w jednym. Zabranie 2 sztuk HYPERDRIVE uwolniło mnie od inwestowania w choć tanie, to bardzo szybko tracące na wartości kart CF. Mówię tu o ilościach rzędu kilkuset GB, bo w tej chwili mam ze sobą zwykle ok. 60 GB na kartach. Na wyjeździe po prostu robię 2 zrzuty na 2 sztukach. Jeden warunek – musimy karty utrzymywać w dużym porządku, raz zdarzyło mi się sformatować 8 GB CF – bo myślałem, że zrzucony… i straciłem półdniową sesją, na której mi zależało. Jeśli możemy sobie pozwolić na zabranie małego komputera (np. Asus Eee), który jest mały, lekki i tani, ale niestety mało wydajny – to na pewno w sumie wyjdzie drożej od 2x Hyperdrive. Tu musimy zabrać 2 zewn. HDD, czytnik, komputer z zasilaczem i ew. dodatkowymi akumulatorami. To nie jest wcale tak korzystne wagowo i cenowo – proszę zauważyć, że o jakiejkolwiek edycji nie może być mowy!
Do zrzutów na bieżąco – kiedy zabieram ze sobą komputer – używam dysków LaCie Rugged, seria triple interface, obecnie o pojemności 0,5 TB. Zawsze parzyście, tak by zrobić kopię A i kopię B!
FireWire 800 pozwala na w miarę szybki transfer, ale o tym już w opisie punktu 3.
C.D.N.
Tak czytam, i czytam i cieszę się że nie jestem zawodowym fotografem. Serio. Prawdę mówiąc, to co przeczytałem rzuca też pewne światło na sprawę komputera w rękach fotografa i cieszę się że mnie te problemy tak bardzo nie dotyczą :) Jako grafik, generuję od 5 do 20 GB nowych danych w miesiącu. Obecnie na dysku kompa mam 120 GB danych związanych z moją pracą + drugie tyle to Backup na drugim dysku. Do tego średnio 100 BG różnych materiałów i plików roboczych nie wymagających robienia kopi zapasowych. Zapewne dla tego, cena nowego komputera, w moim wypadku, zamyka się w granicach 5 tys. zł. i to wystarcza na dwa lata pracy. Taki stan rzeczy utrzymuje się u mnie od około 5 lat. Ciekawe czy problem się bardzo rozrośnie gdy pojawią się matryce 50 MP w małym obrazku, czy po prostu wszystko na tyle stanieje i „zgęstnieje” że fotograficy nie odczują różnicy? Nie zazdroszczę targania tego wszystkiego w góry, ale jeszcze bardziej nie zazdroszczę myślenia o prawidłowym oznaczaniu nośników, pamiętaniu/zapisywaniu co zostało zgrane i zabezpieczone, a co jeszcze nie. I co zostało z romantycznego wizerunku fotografa niosącego drewniany statyw i aparat z mieszkiem? :)
Witam,
W czasach analogowych poznałem 2 fotografów o ekstremalnie różnym podejściu do archiwizowania. Pierwszy po naświetleniu filmu magazynował go w całości nawet jeśli tylko 1 klatka była poprawna (reszta np. ciemna, lub prześwietlona), drugi z kolei zostawiał jedyną klatkę z sesji o ile uznawał ją za godne dzieło (bywało, że cała sesja leciała do kosza).
A co było pomiędzy tymi ekstemalnymi postawami? Rzesza myślących (mniej lub bardziej) nad kadrem, bowiem trzeba się było liczyć (mniej lub bardziej) z kosztami nośnika.
Cyfra spowodowała, że koszty filmu i wywołania przestały istnieć. Doporowadziło to do śmiałego (wręcz bezmyślnego) naciskania na spust no a wraz ze wzrostem wielkości otrzymywanych plików stanęliśmy wobec problemu magazynowania.
Częściowym rozwiązaniem może być włączenie myślenia przy naciskaniu spustu migawki oraz przesiewanie archiwum.
Wiesz Jarku, Na cyfrze robie ok. 20-25% mniej materiału niż kiedyś na slajdzie. Po prostu teraz jestem pewien – czy jest OK, wtedy te 20-25% robiłem, bo zwłaszcza przy zdjęciach „akcji” nigdy nie wiesz jak aparat zarejestruje ruch, czy ktoś nie zrobi głupiej miny, mrugnie okiem, etc.. Tyle, że po prostu kiedyś wkładałem cały materiał do archiwizatora/teczki wyciągając na wierzch te wybrane, najlepsze i one spoczywały w innym segregatorze, oprawione, jeśli to było 35mm. Teraz po prostu jest szansa zrobić backup, a nośniki elektroniczne są zdecydowanie bardziej awaryjne, no i następuje ich dewaluacja. Co jakiś czas trzeba wszystko zgrać na nowszy, pojemniejszy nośnik. Dlatego (nie tylko z tego powodu) warto utrzymywać porządek.
Flawiuszu – problem wziął się z tego, że kiedyś naświetlałem slajd, robiłem/zlecałem wołania, przeprowadzałem selekcję (u nas, bo na zachodzie po prostu opisywało się rolki i wysyłało do klienta). I już. A teraz zrzucono (przez cyfrę) na nas koszt filmów „zaszyty” w cenie korpusu zawodowego. Na nas wisi też retusz, obróbka i bóg wie co. Kiedyś DO RZADKOŚCI należeli w Polsce fotografowie sami sobie skanujący i retuszujący skany. Pamiętam, jak w 2002 roku, w redakcji polskiej National Geographic ze zdumieniem potraktowano fakt, że kupiłem sobie monitor Diamond Pro 21″!!! (bo: „po co taki monitor?”). Przykładów moógłbym podać na pęczki, też jako pierwszy miałem tam cyfrę jako główny aparat wzbudzając odrazę naczelnych (2 generacje naczelnych temu). Przyznam, że do cyfry przekonał mnie na dobre Leszek Szurkowski, który (moim zdaniem) czasem wykazywał aż zbytnią wiarę w tę technologię. Czas pokazał jak dużo miał racji.
Marku, gdzieś już pisałeś że na cyfrze robisz mniej klatek niż na filmie, ale wedle mojej wiedzy jesteś wyjątkiem. Znam paru gości, zawodowców robiących robiących cyfrą dużo więcej materiału niż kiedyś na filmie. Może to będzie małe pochlebstwo, ale bardzo możliwe że ilość kadrów faktycznie świadczy o klasie fotografa, znaczy się: im mniej, tym lepiej :)
Dziękuję bardzo za pochlebną opinię, mam nadzieję, że to nie sarkazm…
;)
Wiesz, pomyśl, tak na spokojnie. Po co robić więcej, za dużo? Jeśli było się zawodowcem w czasie filmu, to przy normalnych pracach filmy stanowiły jedynie ułamek (drobny) kosztów całej sesji. Poza tym, rozsądny klient ustalał ilość materiałów przed sesją (za które płacił), a większość z nich (klientów) nie starała się uszczuplać puli filmowej, żeby nie wpakować się na minę, kiedy z powodu cięcia kosztów z 1,4 % na 1,2 % fotograf „padł” na sesji, bo nie był w stanie zrobić za dużo na Velvii 50 (mało światła, zmiana pogody, etc..), a na Provię 400 zabrakło pieniędzy…
Jeśli klient rezygnował z odpowiedniej ilości materiału, to zwykle ja rezygnowałem wtedy z klienta. Po co się kopać z koniem.
Zwykle z poważnej sesji i tak zostawało mi 50-200 rolek, czasem z opłaconym wołaniem, czasem parę paczek polaroidów.
A teraz? I tak wszystko się dzieje na nasz koszt.
:)
Jakość tylko do pewnego momentu wynika po części z ilości, po przekroczeniu pewnej granicy prawdopodobieństwo wykrzesania większej iskry graniczy z zerem. Po co naparzać więcej? Nie wiem.
A jak nie warto zdjęcia archiwizować, to na pewno nie warto go w ogóle robić. Szkoda migawki, miejsca na dysku. szkoda wciskać spust. Oczywiście są zdjęcia seryjne, portret, kiedy dochodzenie do celu jest istotne. czasem jest kluczem, do tego właściwego kadru. W czasach analogowych w portrecie na przykład, często stosowało się zasadę pierwszej setki zdjęć „na pusto”, bez filmu. Potem, jak już model nabierał obojętności, wkładało się film (albo zwalniało wielokrotną ekspozycję).
Ale i tu nie unikniemy świadomego „łapania” obrazu. często było tak, że robiłem 20, 30, 60 zdjęć, aż w końcu stwierdzałem, że mam tę właściwą klatkę. I kończyłem całą, czasem kilkugodzinną sesję. Zwykle, ta najlepsza była tą ostatnią klatką. Po dłuższej przerwie w ciągłym fotografowaniu staram się zawsze wrócić do tego stanu świadomości, tak, żeby całkowicie mózg przestawić na obraz, na jego czucie i „obiektywową” rejestrację.
Nie, to nie był sarkazm. Kiedyś coś takiego przeczytałem w jakiejś książce z lat 60 – tych o podstawach fotografii. Autor podsumował że jeśli dwaj goście jadą na wycieczkę i jeden przywiezie 6 klatek, a drugi całą rolkę, to prawie na pewno ten pierwszy jest lepszym fotografem. Z kolei czytałem też wyznania jakiegoś fotografa który po przejściu na cyfrę doznał szoku że robi tyle kadrów które trafiają do kosza. Jako przykład pokazał zdjęcie jakiegoś kwiatka i stwierdził że na filmie zrobił by 3, może 5 klatek, a cyfrą trzasnął prawie 200 nim się opamiętał. Gość był zawodowcem i doszedł do wniosku że ostro przegina. Najgorzej jest z amatorami. Pierwszego cyfraczka kupiłem z kartą na której mieściło się tyle fotek, ile robiło się na trzech rolkach filmu. Wydawało mi się że to całkiem sporo, bo gdy wybierałem się pofotografować z aparatem na film, to prawie nigdy nie zrobiłem więcej niż 4 rolki. Wybrałem się więc z cyfraczkiem do parku na dwie godziny i wróciłem z pełną kartą na której nie było właściwie nic ciekawego… Myślę że cyfra rozleniwia wielu fotografujących. Zapewne głównie amatorów, ale i zawodowcom też się to zdarza. Tym bardziej miło słyszeć że Ciebie to nie trafiło. Idzie o to że wydaje się, że nie ma się czym przejmować. Można pstryknąć, a jak nie wyjdzie, to jeszcze raz, i jeszcze raz… sam się kiedyś przyłapałem na tym że zwyczajnie nie chciało mi się przyklęknąć by porządnie skadrować ujęcie. Po prostu opuściłem lekko aparat i wcisnąłem serię zdjęć. Od razu zrobiłem z 10 i okazało się że nic sensownego nie wyszło. Wtedy dopiero się opamiętałem :) Zresztą, co tu gadać o moim fotografowaniu :(… Aha, teraz wiem dla czego gdzieś napisałeś że wolał byś aby nadal fotografowało się na filmie. W sumie to Ci się nie dziwię, zwłaszcza jeśli zostawało trochę zapłaconego materiału i to jeszcze z wywołaniem… Wcześniej myślałem że chodziło Ci o jakość techniczną.
Szanowni Panowie (jakoś brakuje mi tu pań),
Jestem fotoamatorem z dołów, ale chcę się uczyć (może trochę za póżno; miałem długą przerwę w fotografowaniu, a wróciłem właśnie dzięki fotografii cyfrowej), dużo oglądam i dużo czytam (dlatego trafiłem na ten blog). Na szczęście również w Polsce jest się od kogo uczyć. Od prawie trzech lat pasjonuję się obszarem fotografii, która może się Wam wydać mało poważny.
Temat przechowywania cyfrowych negatywów , który tutaj został poruszy interesuje mnie od roku z oczywistych powodów, jeszcze bardziej zainteresowało mnie przejście od pierwotnego wątku do dyskusji na temat – ile powinno się robić zdjęć podczas jednej sesji, jednego wyjazdu itd. Pozwócie, że przytoczę swój tekst na ten temat, który umieściłem na mojej stronie www (co za czasy – dopiero zaczął, a już ma stronę). Ale po okresie raczkowania, obok przykładów mojego urobku (przeznaczonych dla fotografujących na moim poziomie), chciałem również podzielić się swoimi przemyśleniami, skierowanymi do tych, którzy są na etapie mnie sprzed dwóch lat. To by było tytułem usrawiedliwienia. Niżej fragment tekstu na temat.
„Fotografuję dużo, w porównaniu z okresem fotografii analogowej – bardzo dużo (żona mówi, że jestem uzależniony). Wiele przyczyn sprawiło, że koncepcja fotografowania mało, ale dobrze – najlepiej jak mogę, stała się dla mnie nie do przyjęcia. Po pierwsze, technika fotografii cyfrowej wręcz zachęca do robienia jak największej liczby ujęć. Dziesięć, dwadzieścia zdjęć kosztuje praktycznie tyle samo co jedno. Niedobrze, jeżeli tej presji „taniości” fotografii cyfrowej poddamy się bez umiaru. Nasze zaangażowanie w kreowanie jakości zdjęć może na tym dużo stracić. Ale korzystając z umiarem możemy odnieść korzyści. Jeżeli tylko jest to możliwe zróbmy natychmiastową kontrolę wyniku, zróbmy powtórzenie, najlepiej kilka powtórzeń ze zmianą określonych parametrów, a następnie (w domu) dokonajmy wyboru najlepszego ujęcia. Warto jest ten sam obiekt sfotografować z różnej perspektywy uwzględniając tło i warunki oświetlenia. Ten sam gatunek owada czy pająka może być fotografowany w czasie spoczynku, polowania na ofiary, posilania się, życia rodzinnego, itd. W takim przypadku ilość ma szansę przejść w jakość; możemy tworzyć interesujące zestawy zdjęć. Fotografując o świcie – w czasie odrętwienia czy uśpienia moich modeli, mogę sobie pozwolić na ten komfort . Przyczyną robienia dużej ilości zdjęć w przyrodniczej fotografii zbliżeniowej jest jednak często zupełnie co innego – ruch. Najgorszy jest ruch powodowany podmuchami wiatru, nawet bardzo małymi. A dodajmy do tego jeszcze ruch własny owada. Właściwe ustawienie ostrości może być wówczas wielkim problemem.
Tak więc fotografuję dużo, bardzo dużo. 10% ujęć odrzucam od razu przeglądając na wyświetlaczu aparatu; 50% odrzucam na monitorze komputera; 20% opracowuję i oceniam; kilka procent pokazuję. Te procenty to tak z grubsza. Bywa, że wracam do zdjęcia wcześniej nie akceptowanego; coś mnie do tego podświadomie zmusza. Czasami je zachowuję, czasami odrzucam ponownie – teraz już ostatecznie. Co z tego dzisiaj (styczeń 2009) zostało? Kilka tysięcy zdjęć, wśród których kilkadziesiąt uważam za udane, w których dzisiaj nic bym nie zmienił, ale jutro?
Nie marzę – jak się czasami słyszy, o zrobieniu „fotografii życia”. Co bym robił później? Myślę natomiast o robieniu zdjęć znajdujących uznanie oglądających. Mnie cieszy akt robienia zdjęcia. Oczywiście, jak każdy fotografujący – mam swoje ulubione; nie zawsze są to te najlepsze, nie koniecznie muszą zdobyć uznanie innych”.
Panie Aleksandrze, jest Pan bardzo skromny. Wojtek Tkaczyński w ostatnim felietonie na fotopolis.pl napisał że jest Pan jego ulubionym makro-fotografem i mistrzem w pokazywaniu rosy…
W odpowiedzi Flawiuszowi.
Dziękuję za dobre słowo, ale wśród mnóstwa bardzo słabych makrofotografii w internecie, cały czas (i to nie tak rzadko) oglądam prace mistrzów, które budzą we mnie zachwyt i dowodzą, że trzeba się jeszcze bardziej starać.
Może to za sprawą sprzętu (ale tylko częściowo). Wielcy na tym polu używają lustrzanek, a nawet średniego formatu, spora część pracuje na diapozytywach. To gwarantuje jakość od strony technicznej, ale z różnych powodów jest poza moim warsztatem. Trwam przy kompaktach z możliwie najlepszą optyką i rychomym wyświetlaczem, cierpiąc z powodu nadmiaru pikseli na ich matrycach. Ten końcowy fragment zdania jest nawiązaniem do pochwały rosnącej liczby pikseli przez Gospodarza blogu w aparatach cyfrowych. Tak, oczywiście, ale pod warunkiem że fizyczne ich wymiary nie będą sie kurczyły. W średnim formacie niech ich będzie 50 mln, ale w kompakcie wystaczy 5. Testuję teraz G1 – kompakt m4/3 z wymienną optyką – może to jest coś dla mnie. Widzę nawet przewagę wizjera elektronicznego (w G1 jest niezły) nad lustrzankowym optycznym: w wizjerze optycznym widzę wprawdzie obraz nie rzeczywisty bo z matrycy, ale dokładnie taki jaki będzie zapisany. Czy to nie jest ważniejsze dla fotografa niż ? Ja tutaj widzę wręcz przewagę trybu live view w komponowaniu zdjęcia na dużym wyświetlaczu i ostrzenia kontrastem nad tak doskonałym, bo szybkim, ostrzeniem fazowym.
Ooo! – zauważyłem, że się rozpędziłem i piszę całkowicie niezgodnie z tytułem wątku „Terabajty…”.
Może jeszcze tylko jeden komentaż, ale już na temat – do stwierdzenia – cytuję z tekstu Flawiusza: „… Jako przykład pokazał zdjęcie jakiegoś kwiatka i stwierdził że na filmie zrobił by 3, może 5 klatek, a cyfrą trzasnął prawie 200 nim się opamiętał. Gość był zawodowcem i doszedł do wniosku że ostro przegina. Najgorzej jest z amatorami. ”
Jaki jest morał?
Zarówno amator, jak i zawodowiec (jaka jest definicja tych dwóch fotografów? Czy utrzymywanie się z fotografowania, czy jakość wyników ich pracy?) skazani są na fotografię cyfrową, niektórzy już, niektórzy jutro. Muszą zatem sami we własnym zakresie wypracować dyscyplinę pracy, i korzystać z dobrodziejstwa cyfry i bezkarnego naciskania na spust migawki o tyle, o ile poprawia to końcowy produkt.
„…a cyfrą trzasnął prawie 200 nim się opamiętał.” – No bo to był zawodowiec. Ja opamiętuję się po kilku, wyjątkowo kilkunast strzałach, ale jestem tylko amatorem. Zaraz, zaraz – czy to zatem liczba „trzaśnięć” nie różnicuje zawodowca i amatora?
Niech mi Gospodarz i inni zawodowcy ten dowcip wybaczą.
Ojojoj,
przeczytałem co napisałem: „Może jeszcze tylko jeden komentaż” przez „ż”. To wszytko wina techniki cyfrowej (jak dobrze jest móc na coś zwalić swoją winę) – powinienem wrócić do długopisu, albo czytać przed zatwierdzeniem tekstu cyfrowego.
Miało być o terabajtach a znów wszyscy piszą o fotografii :) O bezmyślnym klikaniu po wejściu cyfry najlepiej można się przekonać na podobnych typu stronach: digart.pl :]
Co do terabajtów to słyszałem że każdy dysk pada tak samo bez względu na cenę i markę.
Jak by nie patrząc dziś z ciekawości obróciłem dwudniowy młynek do kawy firmy „Tefal” i nie zaskoczyli mnie „Made in one bowl of rise” tak samo jak 1T-bajtowy dysk zakupiony tydzień temu firmy „Pakard bell” której w 70% udziałowcem jest obecnie Asustek,
nawet tym z Tajwanu bardziej opłaca się produkcja w Chinach. Wracając jeszcze do dysków i maków czy pecetów ciekawa jest jedna rzecz, kiedy kupiłem dysk był już zaśmiecony 6 folderami i mnóstwem sterowników i jakiś program który ma ułatwić prace pomiędzy systemem a dyskiem. Naprawdę? Zajęło mi 2 minuty by zastanowić się nad tym jak powinien zostać sformatowany mój dysk, i po raz pierwszy olałem dwu-systemowość i sformatowałem jako extended journaled. Zapewne będąc posiadaczem PC zrobił bym odwrotnie wybierając Fat32. Pozdrawiam.