Wywiad w FOTOPOLIS na 10-lecie
Dziś opublikowano. A ponieważ powołuję się tam na stary, sprzed 10 lat, udzielony dla FOTO-POZYTYWU, to pomyślałem, że może warto … tu go wkleić. Bo chyba nie za bardzo czytelnicy mają możliwość do niego wrócić. Ciekawa wydaje mi się konfrontacja świata sprzed dekady i teraźniejszego. Pewne rzeczy łatwo przewidzieć, inne trudniej.
To, co najbardziej mnie uderza – to trafność starego powiedzenia:
„Chcesz rozśmieszyć Boga?
– To opowiedz Mu u swoich planach!”
Zapraszam do lektury.
Marcin Will / POZYTYW: Chciałbym zapytać o początki Pańskiej przygody z fotografią?
Marek Arcimowicz: Początki mojej fotografii zupełnie nie są związane z … fotografią! Chyba w przeciwieństwie do większości czytelników POZYTYWU zacząłem dość późno, tak na poważnie, choć sztuki plastyczne od dziecka były obecne w moim życiu – lubiłem rysować, malować, dłubać w plastelinie. Bardzo dużo zawdzięczam memu wujkowi, warszawskiemu architektowi Wacławowi Bulzackiemu. Zaraził mnie pasją tworzenia, a w trudnych latach 80-tych zalewał kilogramami kredek, farb, pędzli, papierów – ale przede wszystkim kiedy miałem 8 lat pokazał wszystkie chyba warszawskie muzea i galerie. To był „tygrysi skok”. Liceum, później studia na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej… Teraz widzę, że był to świetny traf. Spotkałem fantastycznych ludzi w tym nauczycieli. Podkreślę kompozycję przestrzenną, którą prowadził dr L. Maluga. Oczywiście było też dużo rysunku, malarstwa, rzeźby, historii sztuki. I każdy projekt to gimnastyka umysłu. Na szczęście nie było tam „artystycznego zadęcia”, którego tak nie lubię. Boję się zmanierowania, to zawęża perspektywę twórczą. To był mój start w fotografii, początkowo bez aparatu, ale zdobyłem bardzo ważne podstawy. Uważam, że fotografia (w sensie kadru) rodzi się w „głowie”. W 1993 roku zorganizowałem rowerową wyprawę Paryż-Maroko-Paryż. Pożyczyłem od siostry Practicę MTL3, która zacięła się jak tylko wjechałem do Hiszpanii. Ale wtedy pierwszy raz przykładałem się do zdjęć. Po powrocie kupiłem w komisie swój pierwszy aparat. Pentax’a ME z 50-ką. Podjąłem brzemienną w skutki decyzję – skoro chcę podróżować po dzikich rejonach świata, wspinać się, jeździć na wyprawy – nie będzie szans na porządne granie, a nie cierpię robić czegoś „po łepkach”. Ze łzami (dosłownie) w oczach sprzedałem ukochaną gitarę. Zdjęcia natomiast wydawały mi się świetnym połączeniem, coś trzeba było dać sponsorom…Tak mi się wtedy wydawało! Wymieniłem z dopłatą korpus Pentax’a na ME super, w świetnym stanie i z dwoma jasnymi zoomami. Miałem już aparat i 3 obiektywy: 50/f1.7, 35-70/f2.8-4.0 i 70-200/f4.0. Na wiosnę 1994 zostałem zaproszony przez Ankę Olej i Ryszarda Czajkowskiego na wyprawę do Tybetu. Było dużo przygotowań, jak zwykle brakowało pieniędzy. Filmy zasponsorował mi pan M.Płatek z Lab&Labi. To ważne, bo zawsze najważniejsi są ci, którzy podadzą rękę na starcie – wtedy 40 rolek fujichrome RD to było coś!
I tam, w Tybecie nastąpił przełom.
Po pierwsze – uderzenie egzotyki – pojechaliśmy lądem przez Rosję, Kazachstan, Chiny-potem Nepal i Indie. Po raz pierwszy zobaczyłem owiany mistycyzmem, wciąż dziki, egzotyczny, fascynujący wschód. Ogromna ilość bodźców i doświadczeń tak mnie uwrażliwiła, że przestałem tylko patrzeć, a zacząłem widzieć – takie miałem wrażenie. Kolory, kształty, faktury, światło, przestrzenie… Zapragnąłem jakoś to przekazać innym, oddać w jakiś sposób te emocje, zatrzymać te chwile. Fotografia okazała się do tego doskonałym środkiem, a ja po prostu wpadłem jak śliwka w kompot. Stopniowo wszystko inne schodziło na plan dalszy, stawało się środkiem do celu. Do fotografii.
M.W.: Panie Marku skąd się wziął u Pana pomysł na uprawianie tak nietypowego rodzaju fotografii?
Aż do studiów wyczynowo uprawiałem sport, to też bardzo pomogło, bo wciąż jestem na pewno ponadprzeciętnie sprawny fizycznie.
Na początku nie wspomniałem o najważniejszym. Zdaje się, że miałem coś 5 lat kiedy dziadek przywiózł mi w prezencie mały, szkolny globus-zobaczyłem jak wielki jest świat, jak małym punktem to, co widziałem. Zaraz potem zacząłem czytać książki, na pierwszy ogień poszło „W pustyni i w puszczy”, potem inne podobne. W wieku coś 7 lat wiedziałem jedno – muszę podróżować! Ale co miałem zrobić w zaściankowym Wałbrzychu? Powiedzieć pani w szkole albo rodzicom, że chcę być podróżnikiem? Z pewnością nikt nie traktował tego poważnie. Latem znikałem w lesie z kocem, z którego robiłem namiot, zimą ze sztucznym ładunkiem przeciągałem sanki na sznurkach po miejscowych górach, przez śniegi po polu, które było moją Arktyką. Nie raz dostałem w skórę za ogniska, za niewracanie do domu itp. problemy młodocianego „podróżnika”. Chciałem poznawać świat. Z ciekawości – i tak zostało do dziś.
Kiedy po blisko 20 latach wjechałem w końcu z Tybetu do Nepalu byłem pewien, że muszę tu wrócić na dłużej. W wieku 23 lat nie miałem grosza przy duszy, sprzęt za 200$, a zapragnąłem fotografować tam, gdzie potrzebne są często duże pieniądze. Mając spore doświadczenie outdoorowe i jako takie podróżnicze dostałem pracę jako przewodnik trekkingowy w Nepalu. Najpierw dla Polaków, ale wkrótce zdobyłem zaufanie i akceptację Nepalczyków na tyle, że współpracowaliśmy przy imprezach międzynarodowych. Jechałem z grupą turystów w Himalaje na trekking albo rafting (spływ pontonowy), prowadziłem ich po dżungli. Potem odprowadzałem na lotnisko, a sam zostawałem na miejscu. Miałem zarobione pieniądze i opłacony przelot. Mogłem poświęcić się już tylko fotografii. Jechałem w mało znane, nieeksplorowane rejony. Jak brakowało forsy – wracałem brałem następną grupę. W międzyczasie pracowałem też jako projektant i konsultant u producentów specjalistycznego sprzętu turystycznego i alpinistycznego, muszę się pochwalić, że z niezłymi rezultatami. Pracowałem w dwóch zawodach, po to by na starcie utrzymać trzeci – fotografię.
M.W.: Panie Marku, dlaczego właśnie fotografia ekstremalna? Uprawianie jej wiąże się przecież z wieloma niedogodnościami, z możliwością utraty życia włącznie.
Właśnie nie wiem czy fotografia ekstremalna jest właściwym określeniem. Faktem jest, że często robię zdjęcia w takich warunkach. W Alpinusie jestem gościem od „mokrej roboty”. Ale bardziej chyba pasuje określenie przygodowa, podróżnicza. Najbardziej podoba mi się określenie z angielskiej wersji wizytówki – outdoor&travel photography. A może po prostu tak przywykłem do trudności, że mi nie wydają się takie straszne?
Ale wróćmy do pytania.
Trochę przypadkiem, trochę z kalkulacji. Trzeba było sobie znaleźć miejsce w fotograficznej społeczności. Jest tak wielu wybitnych fotografów, świetnie wykształconych, którzy często nie są jeszcze znani i czekają tylko na swoją szansę. To jest kalkulacja – bo umiem zrobić dobre zdjęcie (tak myślę) tam, gdzie inni nie potrafią lub boją się. Mogę przetrwać w bardzo trudnych warunkach, a potem jeszcze pracować. Czasem musiałam zdecydować – aparat/obiektyw albo śpiwór. No i potem spędzałem 4 noce z rzędu w jamie śnieżnej gdzieś wysoko w Alpach dygocząc z zimna i czekając aż przejdzie burza. Ale zdjęcia wyszły super!
Albo sesja Vasco dla Alpinusa w ubiegłym roku – wpadłem na pomysł żeby sfotografować jacht z góry, wisząc na maszcie. Chłopcy na regatowym „Hadarze” robili zwroty, a ja dyndałem dwadzieścia parę metrów (tak z 8 pięter) w uprzęży alpinistycznej. W końcu rozbiłem delikatnie na szczęście i głowę i obiektyw, ale znów efekt był niezły.
Jest to szczególnie trudne – niewyspany, głodny, zmęczony muszę skomponować obraz poranionymi albo poodmrażanymi rękami wisząc nad przepaścią. Tego nie widać na zdjęciach, ale to strasznie ciężka fizycznie praca! A gdzie miejsce na twórczość? Dochodzi jeszcze jeden aspekt. Aby dobrze fotografować trzeba być świadomym tego, co się robi. Muszę więc wspinać się na przyzwoitym poziomie zarówno latem jak i zimą, w skale i w lodzie, jeździć na nartach i nie bać się zjechać trudnym żlebem, jeździć konno, na wielbłądzie, słoniu, rowerem górskim, pływać kajakiem, pontonem (raftem), jachtem, jeździć terenowym autem, nurkować, nawigować, zdobywać jedzenie czy wodę w dzikim terenie, rozpalić ogień i ugotować w każdych niemal warunkach, polować, zszyć ranę samemu sobie… Żyję trochę jak Indiana Jones.
To jest zawód, tak to traktuję – w pełni profesjonalnie. Ale jest to też moja pasja.
M.W.: Które z miejsc, w którym robił Pan zdjęcia, wspomina Pan najmilej?
Trudno powiedzieć. Kocham Indie i Nepal – to jest moja druga ojczyzna, jeśli człowiek może mieć takową. Tęsknię ogromnie, nawet myślałem o przeprowadzce.
Miałem tam też kilka fantastycznych sesji – np. z Thomasem Willenbergiem, niemieckim wspinaczem skałkowym, z którym eksplorowaliśmy nieznane rejony w południowych Indiach. On tam robił naprawdę ekstremalne przejścia, atmosfera była niesamowita. Do tego koloryt otoczenia.
Bardzo miło wspominam też jedną z moich ostatnich wypraw – firmową, arktyczną wyprawę Alpinusa (przyp.: obecnie HiMountain) na Spitsbergen i jego najwyższy szczyt – Newtontoppen. Nie jest on wysoki, ale trudność polega na niedostępności. Tu znów wymiar przeżyciom nadali ludzie – byli himalaiści, obecnie prezesi firmy – Artur Hajzer i Janusz Majer – ekipa z wypraw Jerzego Kukuczki, ludzie legendy. Fantastyczni ludzie, miła, kameralna atmosfera (była jeszcze żona Artura, Iza Hajzer), (przyp.: obecnie HiMountain) kompletnie dziko – przez całą trasę nikogo nie spotkaliśmy, piękna przyroda. Ale chyba każda sesja miała swoje bardzo piękne chwile, takie, które zostaną na zawsze w sercu.
M.W.: Czy była jakaś sesja, która wiązała się ze szczególnym ryzykiem?
Ryzyko nieprzerwanie towarzyszy takim zdjęciom. Może powiem tak: niektóre sesje mam spokojne. Na większości jest trudno. Jeszcze kilka tygodni temu, w Mongolii można powiedzieć – walczyłem o życie. Pustynia Gobi, nocą temperatura dochodziła do minus 30-ki, w dzień rzadko było powyżej zera. Brak wody, przejezdnych dróg, jedzenia, wiatr, wkoło widywaliśmy bielejące szkielety zwierząt… A my jechaliśmy we dwójkę na rowerach górskich, objuczeni sprzętem fotograficznym i filmowym.
Bywają też wariackie sytuacje kiedy z lichym zabezpieczeniem wspinam się nad kilkusetmetrowymi przepaściami, albo skaczę na bunjee z aparatem robiąc przy okazji zdjęcia. Generalnie – szwendanie się po świecie do bezpiecznych nie należy…
M.W.: Chciałbym zapytać Pana o marzenia i plany fotograficzne na przyszłość?
Może najpierw plany.
Na szczęście mogę powiedzieć – prawie cały przyszły rok mam zapchany. Prawdopodobnie spróbujemy przejechać jezioro Bajkał po lodzie (w lutym) i zrobić o tym fotoreportaż i film. Potem mam mnóstwo sesji zimowych – narty, snowboard, wspinaczka, generalnie Tatry i Alpy. Muszę też dokończyć jeden duży projekt dla polskiej edycji National Geographic, a mam już dwa następne zamówione. Chcę by były naprawdę świetne, legitymacja od nich z napisem – photographer – zobowiązuje!
Potem prawdopodobnie Grenlandia. Później morze arktyczne. Lato na Syberii i w Mongolii. Potem żagle. Na jesień wracam w Himalaje. W międzyczasie sporo innych krótkich wypadów, ale niekoniecznie blisko. część pewnie nie wypali, ale „lista oczekujących” jest długa. Do tego w związku z dołączeniem do agencji PORTFOLIO mam sporo pracy – teczka, diaporamy, promocja. Ruszam ze swoim autorskim serwisem: www.arcimowicz.com – serdecznie zapraszam do odwiedzenia witryny – start ok. stycznia 2001. Czasu na wakacje znów mieć pewnie nie będę.
Jeśli zaś chodzi o marzenia… Cóż, chciałbym robić materiały z różnych spektakularnych imprez, jak np. wejście na trudny ośmiotysięcznik, albo spływ rzeką Kongo. Mam też kilka ciekawych projektów, na które trzeba czasu i pieniędzy.
M.W.: W dobie globalnej komputeryzacji, z którą związana jest nierozerwalnie cyfrowa obróbka zdjęć, jak widzi Pan szansę wykorzystania aparatów cyfrowych w fotografii profesjonalnej?
To tylko kwestia czasu. Postęp jest tak szybki, że nie wydaje mi się aby za kilka lat zwykłe filmy nie stały się anachronizmem. Tak samo przecież stało się już z kamerą filmową-nie wiem jak z innymi, ale używana przeze mnie kamera SONY jest naprawdę wyjątkowo lekka, funkcjonalna i wytrzymała! Nie należy jednak zapominać, że daje to mnóstwo możliwości, ale też stwarza pewne zagrożenia. Co się stanie z diaporamą? Wyświetlanie z cyfrowego projektora, to nie to samo. Tak jak telewizja, nawet super-kolorowa, nie zastąpi radia.
Na razie jednak jakość filmów, stosunkowa niezawodność i wciąż bariera cenowa przechylają szalę na stronę tradycji. Jak długo? Nie wiem. Myślę, że szybciej niż się spodziewamy. Osobiście nie mam oporów mimo, iż jestem konserwatystą w życiu. Ale pracy bez komputera i internetu sobie nie wyobrażam
M.W.: Kogo z polskich i zagranicznych fotografów ceni Pan najbardziej i jeśli to nie tajemnica, proszę zdradzić tajemnicę za co?
Nie mam idola. Jest wielu świetnych fotografów. Choćby w agencji PORTFOLIO – wokół same asy.
Z zagranicznych – Steve McCurry(!) za fachowość, koncentrację i specjalizację, za własny, charakterystyczny klimat zdjęć. Ale też Robert Caputo, Eric Valli i oczywiście Tomasz Tomaszewski – czyli drużyna National Geographic, z wielu powodów. Lubię też Galena Rowell’a – za góry, Hainz’a Zak – za twórcze fotografowanie wspinaczki. Annie Leibovitz – za portret. Z polskich bardzo cenię Krzysztofa Raka – za fantastyczną fotografię podwodną, za indywidualne podejście do niej. Lubię dobrą fotografię mody, reklamową – Robert Wolański, Magda Wunsche (znów PORTFOLIO…) – próbuję czegoś się od nich nauczyć obserwując.
M.W.: Jak ocenia Pan rynek fotograficzny w Polsce?
Rachityczny. Proszę tylko porównać sklepy (i ceny!) w Niemczech, np. w Dreźnie i w Polsce – gdzie Pan chce. Albo kupić u nas dobry (profesjonalny) rzutnik do slajdów. A potem rzucić okiem na stawki za zdjęcia… Polska jest dziwnym krajem, każdemu się wydaje, że zdjęcie to każdy może zrobić, trzeba mieć tylko aparat i film. Nie ceni się (wciąż) dobrej roboty, nie uzmysławia kosztów i nakładu pracy. No i co niestety najbardziej mnie boli – nie szanuje się własności, często (z nieświadomości?) łamie ustawę „autorską”. Zmienia się to, powoli. Są już miejsca gdzie czuję się naprawdę dobrze, że wymienię redakcję National Geographic. Oni zburzyli wielki mur, świetna robota! Redaktor naczelny, Darek Raczko sam wiele podróżował, fotografował – zna to od podszewki. Jest fachowcem w skali międzynarodowej. Ale to jest jedno miejsce. Są jeszcze może dwa, trzy.
Nie ma konkurencji – pracuję praktycznie dla monopolistów (Alpinus, NG) – co jest dość smutnym faktem. Obawiam się, że w skończę jako ”banita” gdzieś na zachodzie. Wciąż nie ma poważnej prasy outdoor’owej – o obecnych na rynku powiedziałbym – partyzanci, otrzymanie paruset dolarów za kompletny, zagraniczny materiał powiedzmy z Himalajów graniczy z cudem. W takich Niemczech jest kilkanaście tytułów, o USA nie wspomnę…Tam jest nawet oddzielne pismo o fotografii outdoor’u! Z drugiej strony poziom fotografii w kraju też jest niższy, a konkurencja jest zdecydowanie mniejsza.
Wciąż jest jeszcze dużo do zrobienia.
M.W.: Czy dobrze zgaduję, że gdyby jeszcze raz dano Panu szansę wybrania drogi życiowej, powtórnie padło by na fotografię?
Tak, tak, tak!
Choć powiem szczerze, wielokrotnie miałem wątpliwości, trudne chwile – nie żałuję nawet 5 minut mojego życia. Chyba gdybym mógł przeżyć je raz kolejny – jeszcze bym je zintensyfikował. Największym problemem jest ogromna samotność. Dwa lata temu rozleciała mi się rodzina, żona nie wytrzymała. Nie wiem czy ktokolwiek wytrzyma…
Czasem mam dość, jestem wykończony, chcę posiedzieć na miejscu, posłuchać muzyki wyspać się, ugotować coś fajnego na kolację… „Mieszkam” (kilka dni w miesiącu…) u zaprzyjaźnionego wrocławskiego grafika, Arka Bagińskiego, cały czas przetacza się światek artystyczny, dużo inspiracji wokół. Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Ale tak naprawdę fotografowanie daje mi ogromną satysfakcję, przeżycia, czuję, że każda podróż mnie rozwija. A bez zdjęć nie wytrzymałbym kilku dni.
To jest to, co kocham.
M.W.: Czy dużym nietaktem z mojej strony będzie pytanie o sprzęt, który wykorzystuje Pan w trakcie swoich ekstremalnych wypraw?
Poza aparatami używam bardzo dużo sprzętu specjalistycznego, często przeróbek i własnych konstrukcji. Sporo mam też sprzętu pomocniczego, który jest niezbędny przy mojej specjalizacji-np. ogromne ilości lin oraz sprzętu asekuracyjnego, różne narty, sprzęt do wspinania, nurkowania, najróżniejszy podróżniczo – biwakowy, specjalistyczną odzież – na szczęście ubiera mnie Alpinus, bo choć świetny, Gore-tex nie jest tani… Mam kilka rowerów – fantastyczne Mongoose i TREK.
Jeśli chodzi o aparaty małoobrazkowe od 5-u lat używam Nikon’ów. Wcześniej były po kolei podstawowe dwie 90-ki (zwykła potem „X”) i kilka sztuk FM-2, które to kupowałem, to sprzedawałem – okazały się zbyt wolne w pracy. Teraz podstawę stanowi NIKON F100 z gripem i rezerwowo ukochany NIKON FA, czasem z motorem. Waga jest u mnie też bardzo ważna. Najważniejsze oczywiście są obiektywy – mam ich kilka, ogniskowe od 16 do 300mm, ale ulubione to 20/f2.8, 50-ka i 80-200/f2.8, nikkor’y. Ku zdumieniu wielu osób dużo pracuję na Sigmach i bardzo sobie je chwalę. Lekkie, funkcjonalne, jak na swoja cenę bardzo poprawne optycznie. Wytrzymują trudy podróży, optyka w porządku, a i tak uważam, że lepiej sprzęt częściej wymienić i mniej się stresować jego ceną. Zawsze staram się bardzo dbać o ekwipunek. Dużo korzystam z lampy błyskowej. Zasadniczo nie przekadrowuję i nie przerabiam zdjęć, staram się by slajd był produktem finalnym.
Nie stosuję innych filtrów niż UV i polaryzatory, głównie Rodenstock. Staram się korzystać ze statywu, jeśli tylko mogę-najczęściej Manfrotto carbone 441. Na specjalne zlecenia biorę średni format (6×6), obecnie przymierzam się do dużych zakupów-ale to moja słodka tajemnica…
Zacząłem też filmować i muszę powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem jakości kamer cyfrowych. Ostatnio w Mongolii używałem cyfrówki SONY DCR-VX 1000, a na Spitsbergenie kręciliśmy „seteczką”- SONY DCR-PC100. Byłem (i jestem) zszokowany – ile ten sprzęt, tak precyzyjny – wytrzymuje. Nikon niedomagał, a kamera spokojnie pracowała!
Ale ze „sprzętu” i tak najważniejszym ogniwem jest człowiek.
M.W.: Ma Pan swoje ulubione materiały światłoczułe?
Oczywiście. Fujichrome VELVIA! Ostatnio sporo pracuję na PROVIA 100F, czasem MS100-1000, czasem jakiś Kodak VS. Ale dwa Velvia i Provia to podstawa. Kocham kolor. Bardzo mało korzystam z negatywów – zwykle fujicolor press 800.
Nie robię zdjęć czarno-białych. W życiu zrobiłem może 3 filmy! Ale zamierzam zacząć, bo wydaje mi się to bardzo pouczające i myślę, że dzięki temu pokonam kolejne bariery w kolorze.
M.W.: Dlaczego wybór padł akurat na te materiały?
Wymagająca, ale nasycenie, kontrast i ostrość poza zasięgiem konkurencji! Myślę o Fujichrome Velvia. Z Provią podobnie. Generalnie FUJI odpowiada mojemu odbiorowi barw, cały czas eksperymentuję, ale ww. wciąż na prowadzeniu! Tak to widzę w umyśle, tak chcę pokazać.
M.W.: Czego mogę życzyć Panu u progu nowego wieku?
Aby nadal moje życie prześcigało marzenia! Nie chcę zwolnić. Może lepszych, ciekawszych zleceń i bardziej realnych budżetów. Rozwoju rynku.
Fotografia bezwzględnie obnaża ilość pracy jej poświęconej-chciałbym więc mieć możliwość rozwoju i spokojnej pracy. Koncentracji.
M.W.: Zatem wszystkiego dobrego. Dziękuję za rozmowę.
Wzajemnie, ja też dziękuję.
KONIEC
:D
I co? Trochę się pozmieniało…
Tydzień po wywiadzie naczelny, czyli Raczko wysłał mnie na reportaż o SAMOTNI – miałem przerwać TOPR i inne drobne projekty, bo to było ważniejsze. To miało być krótkie zlecenie: 2-3, może 4 miesiące. Potem wracam w Tatry… We wrześniu wziąłem ślub z Magdą. To zlecenie od Szefa trwa do dziś ;)
“Chcesz rozśmieszyć Boga?
– To opowiedz Mu u swoich planach!”
Podoba mi się ten cytat, ale Bóg miałby zagwozdkę wobec ludzi, którzy nie mają planów na przyszłość, jak ja. Przynajmniej na razie.
Swoją drogą dla mnie ten artykuł opowiada ciekawą historię człowieka, który dobrze wie, czego chce i to odkąd sięga pamięcią. Z tego wywiadu aż wylewa się energia. To chyba wielka rzadkość, i to nie w dzisiejszych czasach, lecz w ogóle. Dziesięć lat wydaje się nie tak długim czasem, a ile się zmienia, prawda? Marku, życzę Ci, aby nigdy nie opuściła Cię wiara w to co robisz, bo to najgorsze co może spotkać człowieka. Życzę również kolejnych dziesięciu lat udanego życia i kolejnych…
Dzięki! czasem jest ciężko, ale napieram. Łatwo jest robić cokolwiek, ale jak jestem „wybredny” i chcę realizować konkretne cele – to jest trochę inaczej…